Anna z Bartnicy autostopem przez Wietnam, Laos i Tajlandię

O wojażach Ani Burek z Bartnicy pisaliśmy w naszym tygodniku 2 tygodnie temu. Wspominaliśmy również, że obecnie Ania jest w trakcie podróży przez Wietnam, Laos i Tajlandię. Nasza globtroterka już po raz drugi w tym roku wybrała ten rejon świata na swoją samotną wyprawę autostopową

Jestem Anna z Bartnicy… – materiał poprzedni o Asi z Bartnicy

– Dlaczego po raz drugi w ten rejon? Początkowo miała to być Indonezja – wspomina Ania. – Chciałam przejechać autostopem przez Sumatrę. Byłam już na etapie szukania dobrej ceny biletu lotniczego i nagle… jeden Turek, który niedawno powrócił z wyprawy autostopowej po wyspach Indonezji, opowiada mi, że Indonezyjczycy jeżdżą jak szaleni, na drogach jest bardzo dużo wypadków i należy ostrożnie wybierać kierowców. W kwietniu ubiegłego roku sama miałam wypadek samochodowy i wiem co to znaczy otrzeć się o śmierć. Jeden raz stanowczo wystarczy. Tak więc… zdecydowałam się zmienić kierunek. Padło na Wietnam, Laos i Tajlandię – kraje Azji południowo-wschodniej, która jest tania, względnie bezpieczna i pełna życzliwych, prostych ludzi – dodaje.

Warto zajrzeć i polubić bloga fejsbukowego Ani, który dostępny jest pod adresem: „www.facebook.com/jestemannazbartnicy”. Wiele zdjęć i filmików daje nam poczucie uczestniczenia w wyprawie niemal na żywo.

Piękne chwile, które wspomina Ania.
– Opowiem o dwóch wspaniałych chwilach, choć tych pięknych chwil jest na co dzień naprawdę całe mnóstwo. Chyba łatwo przychodzi mi zachwycanie się codziennością – śmieje się Ania. – W styczniu odbyłam pierwszą samotną wyprawę autostopową po Tajlandii. Pewnego dnia, w maleńkim miasteczku, zupełnie nieturystycznym, widzę młodą kobietę o białej twarzy, kupującą owoce na straganie. Podchodzę i pytam z ciekawości skąd jest: „I’m from Poland” (Jestem z Polski) – słyszę. W ten sposób poznałam Asię. Dwa lata temu wybrała się w samotną podróż rowerową przez Azję. Kilka dni temu spotkałyśmy się po raz drugi, zupełnie tego wcześniej nie planując! Tak się złożyło, że Asia też obecnie przebywa w Wietnamie. W chwili, gdy do niej napisałam, była w Hanoi, w mieście, do którego miałam zawitać za kilka godzin! To niesamowita radość móc kogoś znajomego spotkać drugi raz, tyle tysięcy kilometrów od domu – opowiada Ania.

Druga historia jest równie zabawna.
– W Tam Coc zaczepia mnie młode małżeństwo pytając o ciekawe miejsca w okolicy. Z mojej strony pada standardowe już pytanie: „Where are you from?” (Skąd jesteście?). „From Poland” (z Polski). Bardzo się cieszę. Poza rowerzystką Asią, to jedyni Polacy jakich poznałam i jakich słyszałam w całym Wietnamie. Jestem tu już prawie miesiąc. Okazuje się, że Kasia i Łukasz są z Ostrowa Wielkopolskiego, miasta gdzie mieszka pół mojej rodziny. Emocje sięgają zenitu, gdy okazuje się, że… Łukasz to wieloletni kolega Bartka, męża mojej kuzynki. Razem chodzili do szkoły i wciąż się kumplują. Kasia i Łukasz znają również bardzo dobrze moją kuzynkę, Justynę oraz Anię i Kubę, jej dzieci. Aż nie mogę uwierzyć. Czujemy się wszyscy jak w domu. Umawiamy się na przysłowiową kawę i kręcimy krótki filmik z pozdrowieniami dla Justyny i Bartka – opowiada Ania.
Jak wielkie radosne emocje towarzyszą tym spotkaniom może zrozumieć ktoś, kto bardzo długo był poza domem, kto na co dzień mieszka poza ojczyzną w miejscu, gdzie brakuje rodaków i ojczystego języka.

Najtrudniejsze momenty.
– Najtrudniejszym momentem była chwila, gdy musiałam podjąć decyzję, czy chcę zobaczyć jak na zapleczu restauracji zabijane są psy na mięso. Trzy dni nie mogłam dojść do siebie, będąc świadkiem tego procesu – opowiada z żalem Ania. – Najsmutniejsze jest chyba to, że wszystko dzieje się na oczach pozostałych psiaków, czekających na swoją kolej w klatce. One na 100% wyczuwają atmosferę śmierci. Były przeraźliwie smutne i ciche już godzinę przed śmiercią. Mogę jedynie powiedzieć, że była to bardzo mocno bolesna chwila dla mnie. Patrzysz i nie możesz nic zrobić. Nie możesz dać poznać po sobie, że cię to boli, że twoje serce nie wyrabia, bo zabiorą ci telefon. Robisz dobrą minę do złej gry. Liczę, że nagrany filmik ujrzy kiedyś światło dzienne i wyniknie z niego jakieś większe dobro – ­dodaje.
Bardzo ciężko Ani o tym mówić…
– Innym, trudnym momentem był dzień, kiedy przed północą zostałam wyrzucona z pokoju przez pijanego właściciela pensjonatu – wspomina Ania. – Jest noc, najbliższe zabudowania 700 metrów dalej, a na mojej komórce 19% baterii. Latarka z telefonu nie daje rady. Wchodzę w błoto, potem w chaszcze, potem znowu w błoto. Łzy spływają mi po policzkach. Modlę się, żeby nic złego się nie stało. Z tą kiepską komórkową latarką udaje mi się dotrzeć do pierwszego zabudowania. Przez 10 minut walę z całej siły w drzwi i krzyczę „Can you help me?!” (Czy możecie mi pomóc?!). Czuję, że kobieta za drzwiami sama się boi, ale w końcu otwiera drzwi. Starsza pani z plemienia Flower Hmong, opiekująca się trójką swoich wnucząt, wita mnie szerokim uśmiechem i wskazuje na łóżko, na którym mogę się przespać. Dziękuję Bogu za tak szczęśliwe zakończenie tej całej historii – kończy z ulgą.

Ania wykorzystuje wolne chwile, aby publikować filmiki i zdjęcia na swoim profilu. Dodatkowo koresponduje ze mną, odpowiada na pytania i relacjonuje zdarzenia, których część staramy się przekazać w „Noworudzianinie”. Czasem bywa bardzo zmęczona, odwodniona i wyczerpana, i zwyczajnie nie ma siły, by sięgnąć po telefon – po wyczerpującym dniu, przemierzonych setkach kilometrów w uciążliwych warunkach. Coraz więcej osób odwiedza bloga Ani i kibicuje jej na kolejnych etapach wyprawy.
– Goni mnie czas, za 3 dni kończy mi się wiza – pisze do mnie nad ranem Ania. – W drodze nie mogę pisać, bo muszę oszczędzać baterię. Chyba że złapię auto z ładowarką, to odpiszę na pozostałe pytania. Ale szanse marne. Pozdrowienia! – dodaje.

Kiedy o 8 rano odczytałem w redakcji tę wiadomość, u Ani była już 1 po południu. Kiedy jeszcze smacznie sobie śpimy w swoich domach w Polsce, Ania z Bartnicy już przemierza egzotyczne miejsca. Pasja, młodość, ciekawość świata, radość, ufność – ile jest z tego jeszcze w nas, w codzienności, szarości i marazmie naszej egzystencji? Na ile doceniamy nasz każdy wdech i wydech, uderzenie naszego serca, każde spotkanie z drugim człowiekiem, nawet jeśli chwilowe, przypadkowe, na ulicy… smutni mijamy się nawzajem? Czy podobnie jak Ania z Bartnicy obdarzamy choćby uśmiechem?
Dawid Sarysz

Str. 14-15 w numerze 340 tygodnika „Noworudzianin” dostępny w archiwum.




Numer 340
27 lipca – 2 sierpnia 2018 r.

Pobierz tutaj (pdf)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *