Site icon Noworudzianin.pl

Rzeczy zwyczajne wykonywał w sposób nadzwyczajny (3)

ZOBACZ POPRZEDNIE CZĘŚCI:
Rzeczy zwyczajne wykonywał w sposób nadzwyczajny (1)
Rzeczy zwyczajne wykonywał w sposób nadzwyczajny (2)

Kilka wspomnień świętego o. Maksymiliana M. Kolbe o o. Wenantym Katarzyńcu

Chociaż nie miałem takiego szczęścia, aby dłuższy czas przebywać z o. Wenantym, ale te kilka chwil, które z nim spędziłem pozostawiło we mnie niezatarte i błogie wrażenie.

Po raz pierwszy spotkałem się z nim we Lwowie, przy kamiennym stole w ogrodzie franciszkańskim. Przyjechał on wtedy prosić o przyjęcie do zakonu, a może już był przyjęty jako kandydat. Nie zapomnę nigdy skromności, jaka tchnęła z całej jego postawy. W świeckim ubraniu, około dwudziestu lat, trochę nieśmiały, w ruchach poważny, ale bez wymuszania, w mowie raczej skąpy, ale roztropnie. Spokój upiększający obcowanie z nim wskazywał, że jest on panem samego siebie. Przyszedł do klasztoru z seminarium nauczycielskiego. Nie pamiętam już szczegółów rozmowy, tylko ogólne, dodatnie wrażenie jakie mi pozostało na zawsze z tego spotkania.

Po raz drugi zobaczyłem się z nim na Kalwarii. Nawet dwa miesiące mogłem korzystać z jego świętego przykładu. Uważałem go za jednego z najlepszych, jeżeli nie najlepszego z kleryków i to nie bez powodu. Stwierdziłem bowiem, że owo pierwsze wrażenie sprzed kilku laty przy kamiennym stole nie było skutkiem chwilowej pobudki, ale stałej i gruntownej cnoty.

Oto kilka faktów. Poszliśmy kiedyś na przechadzkę w stronę kaplicy św. Magdaleny. Tam wśród lasu, siedząc na leżącym drzewie, rozmawialiśmy o kwestiach, w których on bez wątpienia był dobrze zorientowany. Mimo to jednak, wolał słuchać, niż dominować w rozprawie. A czynił to mile i wdzięcznie okazując swoje zainteresowanie.

Innym razem jeden z kleryków zasugerował pomysł wprowadzenia śpiewu gregoriańskiego według przepisów papieża Piusa X i wygłoszenie z tej okazji specjalnego referatu w kółku kleryckim „Zelus Seraphicus”. O. Wenanty podzielał jego zdanie, ale gdy przyszło do urzeczywistnienia tego zamiaru, wspomniany kleryk nie chciał się jednak podjąć się tego zadania. Zatem o. Wenanty po przyjeździe do Krakowa opracował referat, a chociaż był wyżej na studiach, a przy tym zdolniejszy, pokornie dał odczyt owemu klerykowi do oceny.
Gdy szliśmy się kąpać do rzeki odchodził zawsze nieco na bok z nadzwyczajnej swej skromności. Całe jego zachowanie i sposób działania przepełnione było cnotą.
Nie raz widziano go na modlitwie na małym balkoniku wysuniętym z klasztoru do ­kościoła.
Na „Kamieniu” przed klasztorem grywało się w palanta. On też brał udział w tej grze, ale co uderzył kijem piłkę, to nie trafił, albo jakoś ukosem ugodził. Spokojnie jednak i z uśmiechem znosił i tę niezdarność.

Na korytarzu spotkałem go kiedyś z zawiniętą głową i pytam, co go boli. Spokojnie, słodko jakby żadnego nie cierpiał bólu, wyjaśnił, że jest to zwyczajnie powtarzający się ból.
Nie silił się na czyny nadzwyczajne, ale zwyczajne wykonywał nadzwyczajnie.
Kochał zakon. Pragnął gorąco, by dobrze się w nim działo, i dlatego starał się o opieką nad braćmi zakonnymi, był ich magistrem i mówił o niepokojących brakach.

Lekarz polecił mu posilać się co 2 godziny, leżeć i przebywać na słońcu. Wykonywał to zalecenie, choć sprawiało mu to wiele przykrości. „Dla mnie jedzenie jest prawdziwą pokutą – rzekł mi – ale wmuszam w siebie”. Czasem też pokarm oddawał. „Pragnąłby pielęgnować dalej dusze ukochanych nowicjuszy i być wszędzie obecny, a tu trzeba było przykuć się do łóżka”. Chociaż miał gorączkę, nie tracił czasu, dużo czytał, przeważnie trydencki katechizm Kościoła, twierdząc, że tam można znaleźć wszystkie sprawy dotyczące wiary. Aby podołać wszystkim obowiązkom i lepiej je wykonywać, a przy tym nie tracić czasu, nauczył się stenografii, aby szybciej pisać kazania. Widziałem nawet podręcznik leżący jeszcze na biurku.

Nie widziałem go nigdy w gniewie, a od jego nowicjuszy słyszałem, że gdy czuł się zdenerwowany, co w stanie gorączkowym zwykle się zdarza, zamiast wybuchnąć gniewem tłumił go w sobie, aż czasem na zewnątrz można było zauważyć.

Energicznie kierował powierzoną sobie trzódką i wymagał posłuszeństwa. Gdy wrócił z Hanaczowa, by po krótkim pobycie wyjechać jeszcze w góry, zadzwonił na kleryka. Gdy ten nie przyszedł zaraz, rzekł mi z uśmiechem: „Może się odzwyczaili”, i energiczniej zadzwonił po raz ­drugi.

Był wierny posłuszeństwu, chociaż nieraz było trudno. Np.: gdy ojciec prowincjał polecił mu objąć pieczę nad nowicjuszami, mimo nadwyrężonego zdrowia, szczerze zabrał się do pracy. I właściwie na tym posterunku zmarł. Gdy czasem ojciec gwardian zaproponował mu kazanie lub Mszę Świętą śpiewaną, chętnie przyjmował, chociaż czuł, że czasem brakuje mu sił. Pewnego nawet razu podczas nowenny do św. Antoniego zemdlał. Posłuszeństwo okazywał nawet wtedy, gdy nie wypływało ono z zasad i przepisów zakonnych, ale zawsze roztropnie, z odwagą i według własnego zdania.

Gorliwie starał się o zbawienie dusz. Chociaż był słaby, codziennie spowiadał godzinę, a czasem kilka godzin. Lepiej mogłyby to opowiedzieć dusze, które prowadził do doskonałości. Był dobrym spowiednikiem. Nie zapominał o grzesznikach.
Zakładał koła MI. Miał pragnienie głosić publiczne odczyty, lecz śmierć przecięła pasmo jego życia. Kazania miał proste i zrozumiałe dla wszystkich. Był dobry w zagadnieniach teologicznych.
Maksymilian M. Kolbe

www.wenanty.pl

Więcej na str. 13 w numerze 348 tygodnika „Noworudzianin” dostępnym w archiwum.




Numer 348
28 września – 4 października 2018 r.

Exit mobile version