Od anarchii do zdrady

Wyliczając przewiny naszej magnaterii, które przyczyniły się do upadku Rzeczpospolitej, Stanisław Staszic dorzuca jeszcze najpoważniejszą – stawia zarzut usługiwania obcym mocarstwom, szczególnie podczas wolnych elekcji. To panowie koronę sprzedawali i kupowali. Za pieniądze kandydatów do polskiego tronu kaptowali zwolenników, fałszowali wybory, czy wręcz zapraszali obce wojska. Dzisiaj nazwalibyśmy to zdradą stanu. Przypomnijmy niektóre przypadki.
Krzysztof Szydłowiecki, kanclerz wielki koronny w czasach Zygmunta Starego, jeden z najbogatszych magnatów tamtych czasów, dzierżyciel wielu starostw, był płatnym agentem Habsburgów. W ich interesie przygotował przejęcie tronu czeskiego i węgierskiego przez dynastów austriackich (kongres wiedeński w 1515 roku). W uznaniu zasług pobierał sowite wynagrodzenie, o czym pisał Jan Kochanowski, został również mianowany hrabią na Szydłowcu. Najwyższy urzędnik państwowy, płatnym agentem obcego państwa – przypadek rzadki, aczkolwiek spotykany w innych państwach. Polska szlachta była bardzo czuła na punkcie równości szlacheckiej. W myśl zasady: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie” nie pozwalała na powstanie utytułowanej arystokracji. Polskich książąt, hrabiów, baronów nie było, a jedynie po unii lubelskiej uznano książęce tytuły potomków ruskich Rurykowiczów i litewskich Giedyminowiczów. Cała plejada książąt i hrabiów, znanych z historii, szczyci się tytułami „nabytymi” od papieży, cesarzy niemieckich, władców państw zaborczych. Wyjątek stanowili Poniatowscy – którym tytuł nadał polski sejm z racji koronacji Stanisława Augusta (właściwie Antoniego).
Radziwiłłowie, książęta Świętego Cesarstwa Niemieckiego od 1547 roku z nadania cesarza Maksymiliana, w czasach Zygmunta Augusta, na którego miel ogromny wpływ, byli zwolennikami polityki pro habsburskiej. W następnych wiekach skoligaceni z Hohenzollernami (znani z „Potopu” ks. Janusz i Bogusław) szarpali Rzeczpospolitą dla potrzeb własnych i swoich szwagrów z Brandenburgii. Bogusław jawnie reprezentował Szwedów, których zdradził na rzecz Hohenzollernów, którym pomagał na drodze uniezależnienia Prus Książęcych od Polski. Po wojnie nadal korzystał z majątków w Rzeczpospolitej powiększonych o dziedzictwo Janusza Radziwiłła i za jawne zdrady, działalność na szkodę Polski, nie spotkała żadna kara.
Hieronim Radziejowski, poróżniony z królem Janem Kazimierzem w sprawach zupełnie prywatnych (męsko damskich), skazany na banicję, przez kilka lat na dworach europejskich knuł przeciwko Rzeczpospolitej (do ­dzisiaj często uważany – co jest przesadą – za sprawcę potopu szwedz­kiego w 1655 roku), po wojnie powrócił do kraju, zyskał przebaczenie, a nawet łaskę królewską i przywrócenie dóbr.
Elekcja po śmierci Jana III była istnym targowiskiem. Głównymi kandydatami byli francuski książę Conti i elektor Saksonii, Fryderyk August Wettyn. Wyborcy, czyli szlachetnie urodzeni (wszak mieszczanie, a tym bardziej chłopi, nie byli obywatelami), garściami brali luidory od kandydata francuskiego, a potem biegli po habsburskie talary. Nie przeszkadzało im to, że zgodnie z polskim prawem, król Polski musi być katolikiem, a Sas był luteraninem – więc August Wettyn szybko przeszedł na katolicyzm. Agenci kandydatów na urząd króla Rzeczpospolitej nie płacili szeregowym wyborcom (tych było kilkanaście tysięcy), ograniczali się do sowitych datków dla jaśnie wielmożnych, którzy organizowali frekwencje wyborczą, urabiali głosy panów braci, wreszcie liczyli głosy. To znamy. Nie ważne kto głosuje, ważne kto liczy głosy. Domyślam się, że ta elekcja stała się praźródłem dowcipu o Niemcach, partyzantach i gajowym. W roli gajowego wystąpił car Piotr I, który ogłosił, że elekta-Francuza uzna za sojusznika Turcji, czyli swojego wroga i tym przesądził wybór Sasa, Augusta II Mocnego.


Stanisław Łukasik