Złota wolność – dla kogo?

Krzywo rósł polski parlamentaryzm pozbawiony kierownictwa, często sabotowany przez panujących. Nawet w okresie bezkrólewia zapewniał państwu porządek i pokój wewnętrzny. Mimo braku jednoznacznego regulaminu funkcjonowania sejmu, braku jasnej ordynacji wyborczej, nieustalonym systemie podejmowania decyzji, czyli liczenia głosów – jakoś to funkcjonowało. Drogą ucierania protestujących posłów, potrafili dochodzić do konsensusu, wszak obowiązywała niepisana zasada jednomyślności. Nad protestami pojedynczych posłów po prostu przechodzono do porządku dziennego. Bywało, że różnice były tak wielkie i sejm „rozchodził” się bez podjęcia uchwał – wówczas decyzje podejmowały sejmiki ziemskie.
Nieszczęściem dla przyszłości sejmów w Rzeczpospolitej była sobota 9 marca 1652 roku, ostatni dzień obrad sejmu, gdy kanclerz postawił wniosek o przedłużenie obrad do poniedziałku. Wówczas z ciemności (nie wolno było palić świateł na sali oprócz jednej świecy przy stole marszałka), odezwał się pojedynczy głos posła Władysława Sicińskiego – ja nie pozwalam na prolongację. Początkowo dalej prowadzono głosowanie województwami, dopiero pod koniec głosowania dały się słyszeć głosy, że wobec złożonego protestu dalej obradować nie sposób. Nikt nie odważył się stwierdzić, że głos jednego człowieka unicestwić może obrady sejmu Rzeczypospolitej, nikt także nie wystąpił przeciwko samobójstwu Obojga Narodów – napisał po latach Paweł Jasienica. „I tak oto sejmowi requiem zaśpiewano” – zanotował obserwator wydarzeń. Siciński nie działał sam. Stał za nim hetman polny litewski Janusz Radziwiłł, będący w opozycji do króla Jana Kazimierza. I tak to się zaczęło.
„Liberum veto” stało się z czasem „źrenicą wolności” szlacheckich, a całe zastępy ideologów, jak ów sędzia ziemski sandomierski, który głosił „…chociażby poseł, wychodząc z protestacją wtrącił Rzeczpospolitą, szalonem zuchwalstwem swojem w wielkie przygody i ogromne niebezpieczeństwa, chociażby ginąć wypadało, należy przecież złożyć w ofierze raczej życie i ocalenie, niżeli wolność nabytą przez przodków…” Demokracja szlachecka, wolności obywatelskie, polski parlamentaryzm, które w XVI wieku, zwanym „złotym wiekiem”, stawiały Polskę w pierwszym szeregu państw europejskich, w połowie XVII w. wybrawszy „złotą wolność szlachecką” uczyniły z Rzeczpospolitej – Boże igrzysko i Europy pośmiewisko.
Wolność – dla kogo? Przecież nie dla szlachty, która zakochana w sloganach o sarmatyzmie, o szlachcicu co to na zagrodzie równym wojewodzie, szybko zapominał o ideałach, gdy te mogły urazić najbliższego sąsiada magnata. Ten szlachcica najechał, zagrabił, spalił, złupił, a sprawiedliwość, usłużna magnatowi milczała, zaś wyższe trybunały służyły za narzędzie tej partii magnackiej, która przy wyborach odniosła zwycięstwo. Jeżeli więc szlachcic chciał znaleźć opiekę, musiał czepiać się klamki jaśnie wielmożnego. Tak oto szlachcic zachowując pozory obywatelstwa, stawał się klientem.
Wszelkie próby naprawy Rzeczpospolitej podejmowane przez królów w celu uzdrowienia sposobów sejmowania, stworzenia sprawnej administracji czy sądownictwa, okrzyknięte zostały jako zamach na wolności szlacheckie, próbę wprowadzenia władzy absolutnej. Ponieważ jedynie sejm był władny do zmiany prawa, a ten… był na łasce „liberum veto”. Za Jana Sobieskiego tylko pięć razy sejm zakończył obrady w trybie zwyczajnym. Za Augusta II na 13 sejmów zerwano 9, za Augusta III – na 13 zwołanych, zerwano wszystkie. „Rwacze” sejmów byli klientami magnatów i to ci są odpowiedzialni za bezwład Polski, która „kwitnąc wolnościami – uwiędła”.
Na zakończenie pozwolę sobie przytoczyć wyliczenia Władysława Konopczyńskiego dotyczące przedmiotu. Najwięcej sejmów zerwali Potoccy – 13, Sapiehowie – 8, Lubomirscy – 6. Z polskiej „źrenicy wolności” pełnymi garściami korzystali sąsiedzi, oczywiście rękami naszych, sowicie opłacanych, jaśnie wielmożnych, chociaż nie zawsze – oświeconych.


Stanisław Łukasik