W dotychczasowych publikacjach starałem się pokazywać mity, które rozświetlają mroki naszej przeszłości, pokazując naszych przodków zawsze sprawiedliwymi, może nie zawsze rozważnymi, ale za to bohaterskimi, co to natchnieniem narodów bywali. Mity raczej „błyskotkami pokolenia łudzą” – pisał J. Słowacki. Mogę pisać peany o polskiej demokracji sięgającej korzeniami początków XVI stulecia, trzysta lat starszej od amerykańskiej, o czym to przypomina wielce uczony minister. Zaiste, o takich swobodach i uprawnieniach politycznych z jakich korzystali obywatele dawnej Polski, nasi sąsiedzi ze wschodu jak i zachodu nawet marzyć nie mogli. Zaznaczmy dla jasności, prawa obywatelskie miała tylko szlachta, czyli około 10% społeczności i tylko płci męskiej. Kobiety na prawa polityczne musiały czekać do XX wieku, podobnie jak w całej Europie. Obywatele korzystali z prawa nietykalności, nie można było szlachcica pozbawić wolności bez wyroku sądowego. Szlachta na sejmach i sejmikach stanowiła prawo, korzystała z pełni praw wyborczych z prawem do wyboru króla włącznie. W tym przypadku zarówno z prawa czynnego, czyli do udziału w wyborach jak i biernego, a to znaczy, że każdy szlachcic wyznania katolickiego, mógł zostać królem. No możemy być dumni, wyprzedziliśmy Europę i ta nas nigdy nie dogoniła. Możemy być dumni z mocarstwowej pozycji Polski, sięgającej od Bałtyku po Morze Czarne, jak również z awansu polskiego królewicza Władysława, który został carem Rosji. Tak było, ale prawdą jest również fakt, że to wspaniałe mocarstwo w końcu XVIII wieku zostało wymazane z map Europy.
Staram się wśród oślepiających błyskotek zauważyć szarą prawdę, która pokazuje przyczyny upadku wielkości. I nie jest to biczowanie narodu, jak to określił proboszcz z sąsiedniej parafii, a próba pokazania drugiej strony medalu. Niestety, gdy wolność przerodziła się w „złotą wolność”, jedna łyżka dziegciu – w postaci „liberum veto” – zniszczyło całą beczkę demokratycznego miodu, a zachwyt nad swoją wielkością, doskonałością ustroju, przyćmił oczy i nie pozwolił naszym rodakom dostrzec czarnych chmur i spisku czarnych orłów szykującym nam zgubę. O tym staram się przypominać.
Przynajmniej naszej tolerancyjności religijnej, otwartości na etnicznie obcych można naszym przodkom pogratulować. Rzeczpospolita była państwem wielonarodowym, wielokulturowym, w którym w zgodzie żyli wyznawcy różnych religii – i to w czasie gdy w Europie chrześcijanie, z okrzykiem „w imię Boga bij zabij” mordowali się wzajemnie. Dzisiaj z tymi gratulacjami, to tak raczej niezbyt głośno, wszak temat jest mocno upartyjniony. Należy jednak pamiętać o polityce wyznaniowej w stosunku do Rusinów, dzisiejszych Ukraińców, o traktowaniu Kościoła greckokatolickiego, a miało to niebagatelne, albo wręcz kluczowe znaczenie dla losów Rzeczpospolitej.
Zdrady naszych sojuszników, to już odrębny temat, a spotykały nas na każdym kroku i w każdym wieku. Zaczęło się od Krzyżaków, których w XIII wieku nikt w Europie nie chciał, a Konrad Mazowiecki przygarnął te sierotki, dając im w użytkowanie kawał pięknej mazowieckiej ziemi. A jak nam się odpłacili? Potem byli Austriacy wdzięczni za Sobieskiego pod Wiedniem, Napoleon, Churchill z Rooseveltem. I oby się na nich skończyło. To wszystko prawda, ale nic nas nie zwalnia od stawiania pytań, czy aby na pewno zdrada, czy aby nasi politycy, zawierając sojusze, dokładnie czytali teksty umów, szczególnie fragmenty pisane malutkim druczkiem. Wtedy może się okazać, że umowa sojusznicza nie spełniała naszych oczekiwań, a podpisanie było wymuszone okolicznościami, deską ratunku, o czym ogół obywateli wtedy nie wiedział, a dzisiaj widzieć nie chce. O tym chcę pisać, mając na uwadze, że tematy szybko mogą się zdezaktualizować, wszak idzie nowa polityka historyczna i może pozamiatać wszelkie niejasności. Będą to obrazki czarno-białe.